„A jeśli…”
Noc była ciężka i lepka od wilgoci. Deszcz, który od kilku godzin sączył się z nieba, nasycił powietrze charakterystycznym zapachem, przypominającym stare, przemoknięte płótno.
Zelgadis przywarł do muru pałacowych ogrodów, starając się pozostać niewidoczny.
Plan był prosty: wejść, dotrzeć do wieży Amelii, i zrobić to tak, żeby nikt nie podniósł alarmu.
Strażnicy patrolowali teren w regularnych odstępach. Po kilkunastu minutach obserwacji był już prawie pewien, że zna ich rutynę. Poruszali się według wyraźnego schematu. Czterech na murach, dwóch przy bramie, jeden pod wieżą. Każdy obchód zajmował im około pięciu minut, z krótkimi przystankami na ciche pogawędki lub papierosa. Wieczór był spokojny i mężczyźni zdawali się nie zwracać szczególnej uwagi na otoczenie.
Zelgadis obserwował ich niemal kwadrans, zanim odważył się ruszyć. Poruszał się w cieniu murów, trzymając się blisko żywopłotów i niskich balustrad otaczających ogród. Dotarł już prawie do zachodniej fontanny, gdy instynktownie przystanął i odwrócił wzrok…
Tam, gdzie wcześniej rozciągała się piękna sala balowa, teraz była ziejąca czernią otwarta rana. Ściana od strony ogrodu zapadła się niemal całkowicie, a wysokie, witrażowe okna przypominały poszarpane otwory.
Ot, kolejna przypominajka o tym, jak realnym stał się ich koszmar.
Przełknął ciężką gulę, która zdążyła się uformować w gardle i zdecydowanym krokiem ruszył we wcześniej obranym kierunku.
I popełnił błąd.
Skręcając za filar, wpadł na strażnika, zderzając się z nim ramieniem.
Zamarł, jednocześnie czując, jak całe jego ciało napina się do granic możliwości. Ręka odruchowo powędrowała w kierunku rękojeści.
— Tch… Znowu z porannej zmiany? — mruknął strażnik, zerkając znużonym wzrokiem na jego mundur. — Myślałem, że już skończyli z dodatkowymi patrolami.
Bez czekania na odpowiedź, odszedł, ziewając.
Zelgadis odetchnął głośno i biegiem ruszył w stronę południowej wieży. Zerknął w górę na balkon komnat Amelii i szepcząc zaklęcie, szybko wzbił się w powietrze.
Zanim ktokolwiek mógłby go zauważyć, bezszelestnie opadł po drugiej stronie balustrady.
W komnatach Amelii panował półmrok, złamany ciepłym światłem świec.
Pokój był pusty.
— Nirali — zawołał w myślach, kierując całą świadomość do znajomego połączenia z siostrą. — Dotarłem do zamku. Wszystko w porządku.
— Gdyby cokolwiek się działo, daj znać — usłyszał w odpowiedzi.
— Jasne…
Lekko pchnął drzwi, które ustąpiły bez sprzeciwu i ostrożnie wszedł do środka.
— Amelia?
Cisza.
Spojrzał w głąb komnat. W półotwartych drzwiach sypialni dostrzegł bladą sylwetkę siedzącą na podłodze.
Serce zamarło mu w piersi.
Amelia siedziała skulona, pogrążona w głębokim transie. Jej ramiona opadły bezwładnie, a głowa zwisała nisko. Cienka strużka krwi spływała z jej nosa, znacząc białą koszulę nocną.
— Amelia! — Zelgadis niemal rzucił się na kolana, podbiegając do niej. — Amelia! Hej, słyszysz mnie?!
Delikatnie ujął ją za ramiona, z przerażeniem rejestrując, że jej skóra była zimna.
Złapał ją mocniej, ostrożnie potrząsając.
— Obudź się… No, już… Proszę.
Drgnęła.
Mrugnęła kilka razy, jakby próbując przypomnieć sobie, gdzie jest. Jej wzrok padł na biały rękaw jego munduru, a w oczach pojawił się cień paniki.
— Nie… — wychrypiała, odskakując. — Zostaw mnie!
— Hej, hej… to ja. — Zelgadis rozluźnił uchwyt i uniósł dłoń w uspokajającym geście. — To tylko ja…
Amelia zamarła, wpatrując się w jego twarz. Po chwili jej oczy rozbłysły znajomym ciepłem, a usta wygięły się w nieśmiałym uśmiechu.
— Przyszedłeś…
— Oczywiście, że przyszedłem — odparł cicho, stając naprzeciw niej. — Krwawisz. — Z wahaniem wskazał na jej nos.
Amelia dotknęła twarzy, zdziwiona, i spojrzała na dłoń ubrudzoną krwią. Szybko odwróciła się w stronę toaletki, sięgając po chusteczkę i przykładając ją do nosa.
— Powinnaś usiąść — polecił spokojnie, delikatnie prowadząc ją w stronę łóżka.
Ostrożnie wyciągnął z jej dłoni chusteczkę i obrócił jej twarz w swoją stronę, łapiąc ją w dłonie. Ciepło jej policzków przenikało przez jego dłonie. Krew przestała płynąć, z ulgą to zauważył, ale serce wciąż mu łomotało. Przez chwilę nie był w stanie oderwać wzroku.
Z tej odległości…
Z tej odległości mógłby policzyć wszystkie jej piegi.
Każdą drobną kropkę rozrzuconą po nosie i policzkach. Znał je, pamiętał. Ale teraz, gdy dzieliło ich tylko kilka centymetrów, to było… obezwładniające.
Jej twarz nagle się zaróżowiła, lekki rumieniec objął policzki i szyję.
Zreflektował się dopiero po chwili, wypuszczając powietrze z cichym westchnieniem. Odchrząknął i opuścił dłonie, czując, jak jego własne uszy zaczynają piec.
— Więc… — zaczął, nieco zbyt głośno. Próbował brzmieć zwyczajnie, jakby właśnie nie analizował kształtu jej pieprzyka przy lewym kąciku ust. — Co właściwie… robiłaś? — zapytał, wstając i podchodząc do okna sypialni, zupełnie, jakby widok za oknem interesował go w jakikolwiek sposób.
— Próbowałam… zajrzeć w przyszłość. Sprawdzić, czy nasz plan się powiedzie — wyjaśniła nieco speszona. — Ale chyba trochę przesadziłam.
Zelgadis pokręcił głową z lekkim niedowierzaniem.
— Trochę? Byłaś nieprzytomna! Gdybym nie przyszedł… — urwał, wzdychając ciężko. — Zobaczyłaś cokolwiek?
Amelia poruszyła się niespokojnie, nadal siedząc na krawędzi łóżka.
— Moje wizje pokazują jedynie możliwe drogi. Jedną z wersji przyszłości. Taką, do której musiałby doprowadzić ciąg wydarzeń. Jeśli je poznamy, możemy je przywołać… lub ich uniknąć. Wiem tyle, że zdecydowania większość wizji, które udało mi się zobaczyć, potwierdza, że uda wam się dostać do zamku.
Odruchowo skrzyżował ramiona, przyglądając się jej z drugiego końca pokoju. Jej koszula nocna przesunęła się wyżej na udach, pozostawiając jeszcze mniej wyobraźni.
— Jeśli dobrze zrozumiałem, to oznacza jedynie tyle, że zawsze mamy wybór. Nie da się przewidzieć wszystkich okoliczności, prawda?
Amelia przytaknęła nieśmiało.
— Skoro tak — kontynuował — nie rób tego więcej. Proszę. To niebezpieczne, a ryzyko nie jest tego warte. Nasz plan się uda. Nie potrzebuję żadnej wróżby, żeby to wiedzieć.
— Widzę… — odpowiedziała lekko, rozciągając usta w uśmiechu. — Arion wywiązał się z umowy. Gdybym aż tak nie nienawidziła tych mundurów, mogłabym przyznać, że nawet nieźle w nim wyglądasz. Więc… jak udało ci się ominąć strażników ?— zapytała, pochylając się w jego kierunku.
Zelgadis przełknął ślinę. Chciał odpowiedzieć, rzucić jakąś uwagą o naiwności i przewidywalności strażników, ale zamiast tego słowa po prostu utknęły mu w gardle. Patrzył na nią. A raczej… próbował patrzeć jej w oczy.
To, co naprawdę zaprzątało teraz jego uwagę, to sposób, w jaki światło świecy ślizgało się po otulającej ją satynie. Materiał był cienki, zbyt cienki, niemal przejrzysty w półmroku. Kiedy poruszała się delikatnie, koszula opinała się na jej ciele tak, że musiał walczyć z tym, by nie spuścić wzroku niżej niż powinien.
Zauważyła to. Oczywiście, że zauważyła.
Jej uśmiech stał się nieco bardziej zuchwały. Przesunęła dłonią po przedramieniu, jakby od niechcenia, i nachyliła się trochę bardziej.
— Zel? — zapytała słodko. — Czy ty… mnie w ogóle słuchasz?
Zamrugał, cofając wzrok, zbyt gwałtownie.
— Tak. Ja… tylko…
— Tylko…?
Spojrzał gdzieś w bok, szukając ucieczki, ale jej głos znów przykuł go na miejsce:
— Jesteś na mnie zły? Czy to może przez moją koszulę jesteś taki… spięty? — zapytała miękko, niemal szeptem.
— Nie o to chodzi.
— Nie? — Wstała, podchodząc bliżej. Koszula przesunęła się niżej, odsłaniając zarys jej obojczyków. — To może… powinnam się przebrać? — zapytała niewinnie, stając tak blisko, że niemal się dotykali.
Jego ręka uniosła się sama, zanim zdążył się powstrzymać. Musnął opuszkami palców jej policzek. Ciepły. Delikatny. Realny.
Nie uciekła. Nie żartowała. Patrzyła na niego, czekając.
— Nie musisz się wstydzić, wiesz? — powiedziała powoli. — W końcu… nie widzisz mnie tak pierwszy raz.
Zelgadis niemal się zakrztusił.
— To… to było…
— Przedwczoraj? — dokończyła za niego z uśmiechem. — Owszem.
— Amelia… — jęknął cicho, czując, jak jego gardło się zaciska. Nie wiedział, co bardziej go rozbrajało, jej oczy, czy to, jak swobodnie się z nim droczyła.
— Pamiętam tamtą noc, Zel. — Jej głos przycichł, nabierając powagi. — Jak na mnie patrzyłeś. Jak bardzo chciałeś mnie… dotykać. Jak delikatny byłeś. A teraz znowu próbujesz się dystansować. Dlaczego?
Zadrżał. Chciał coś powiedzieć, ale ona już przysunęła się jeszcze bliżej, palcami muskając jego kark, aż poczuł dreszcz przebiegający po plecach.
— Nie powinniśmy… — wykrztusił, choć jego dłonie już nie słuchały… Spoczęły na jej talii, trzymając ją delikatnie, ale stanowczo.
— Dlaczego nie? Bo ktoś może wejść?
— Właśnie… — Spojrzał na drzwi z niepokojem. — Nie boisz się, że ktoś…? Ravi…?
Amelia pokręciła głową.
— O tej porze nikt nie odważyłby się wejść. Poza tym Ravi nigdy tu nie przychodzi. Zawsze wzywa mnie do siebie. Nigdy odwrotnie.
Zelgadis milczał. Jego palce zacisnęły się mocniej na jej biodrze, ale nie zrobił nic więcej. Po chwili Amelia westchnęła nieco zirytowana.
— Jeśli naprawdę chcesz, mogę założyć coś mniej… rozpraszającego — stwierdziła, nie kryjąc urazy w głosie. — Może zbroję? Albo habit? Ale wtedy będzie ci trudniej patrzeć na moje piersi tak, jak robisz to teraz.
— Nie patrzę na twoje…!
— Aha. Oczywiście — przerwała, a pod palcami poczuł, że próbowała się odsunąć.
Wtedy, bez słowa, wziął ją na ręce i przeniósł do łóżka. Oparł się rękoma po obu stronach jej głowy. Ich oddechy zmieszały się ze sobą.
Przez moment po prostu na nią patrzył. Jej rozchylone usta, blask w oczach, drżenie rzęs, gdy czekała. Poczuł, jak jej dłoń zanurza się w jego włosach.
— Jeśli ktokolwiek tu wejdzie, będę musiał go zabić. Wiesz o tym, prawda? — zapytał, dbając o to, żeby jego głos zabrzmiał tak poważnie i stanowczo, jak to było możliwe.
Amelia przytaknęła powoli.
— Dobrze…
Zelgadis pokręcił głową rozbawiony, śmiejąc się cicho.
— Jesteś niemożliwa — stwierdził i zanim zdążyła odpowiedzieć, pocałował ją.
Całował ją długo i powoli, delektując się subtelnym drżeniem jej ciała pod sobą. Jego dłonie przesuwały się delikatnie po jej biodrach i talii, sunąc po gładkim materiale.
— Nie potrafię przestać — powiedział w końcu cicho, dotykając czołem jej czoła. — Nie potrafię przestać patrzeć na ciebie. Myśleć o tobie. Pragnąć cię… Cholera… nawet kiedy próbuję być rozsądny, nie potrafię.
Nie odpowiedziała. Zamiast tego wygięła się w łuk, oplatając jego biodra nogami. Przyciągnęła go bliżej, całując, a jej dłonie powędrowały do guzików munduru, powoli zrzucając z niego kolejne warstwy odzieży. A on? Oddał się temu z desperacją, której nie potrafił już powstrzymać. Od miesięcy był wrakiem, zlepkiem zakazanych myśli i niewypowiedzianych słów. Teraz to wszystko wylewało się z niego przez usta, język i palce wbite w jej biodra. Oddawał pocałunek, głęboki, pełen wszystkiego, czego nie potrafił powiedzieć.
Kiedy jego dłonie odnalazły jej nagą skórę, była gotowa. Gdy ujął ją za biodra i przysunął bliżej, jej oczy już płonęły.
A jego świat spłonął w tym ogniu, bez cienia żalu.
Zanurzyli się w sobie. Cicho, niespiesznie, jakby świat zewnętrzny przestał istnieć. Szepnęła jego imię, z nutą ulgi i tęsknoty.
Potem był już tylko dotyk. Jej ręce, jego ramiona. Usta, które odnajdywały się z niecierpliwością. Ciepło ich ciał, gorące w wilgotnym powietrzu, wciąż niosącym zapach deszczu.
***
Ich oddechy powoli się uspokajały. Leżeli wtuleni w siebie na wymiętym prześcieradle, otuleni resztkami ciepła i zapachem wspólnej nocy. Świece wciąż się tliły, a z zewnątrz dochodziło odległe kapanie wody z rynien. Jakby świat uparcie przypominał im, że gdzieś tam, poza tą komnatą, istniała jeszcze rzeczywistość.
Amelia westchnęła i przymknęła oczy, uśmiechając się lekko.
— Wiesz… byłoby znacznie prościej, gdybyś następnym razem nie próbować się powstrzymywać. Szkoda czasu, skoro i tak kończymy tu, gdzie kończymy.
— Mówisz tak, jakbym miał jeszcze jakiekolwiek szanse na opór. Nie zostawiasz wiele miejsca na rozsądek, wiesz?
— Może nie potrzebuję, żebyś był rozsądny.
Parsknął cicho, opierając czoło o jej skroń. Zerknął w stronę okna, za którym niebo wciąż było całkiem czarne.
— Powinienem niedługo wracać — mruknął. — Jest prawie druga.
Poczuł jak, jej ramię mocniej zacisnęło się na jego piersi.
— Zostań jeszcze trochę. Proszę. Nie cierpię być sama w tym zamku. Wiedząc, że Ravi jest gdzieś… obok.
Nie odpowiedział od razu. Przesunął palcami po jej plecach, czując, jak mięśnie pod skórą napinają się i rozluźniają.
— Nie miałaś tu nikogo bliskiego?
Westchnęła cicho, bez goryczy. Raczej ze zmęczeniem.
— Kiedy wróciłam z piątego filaru, wszyscy zaczęli chodzić wokół mnie na palcach. Po śmierci ojca nikt nie wiedział, jak się do mnie odezwać. A potem… zaczęli patrzeć na mnie jak na problem. Na blizny. Na to, jak bardzo nie radziłam sobie z decyzjami, papierami i całą polityką. W końcu zaczęłam zamykać się w komnatach. Starałam się zrozumieć moją moc, bo chociaż tyle mogłam z siebie wykrzesać. A potem nauczyłam się oglądać wspomnienia i… pozwoliłam, żeby to mnie całkiem pochłonęło. A potem wybuchła wojna… Tylko Arion… Tylko z nim czasem rozmawiałam. Reszta… nie istniała. Albo ja nie istniałam dla nich, sama już nie wiem.
— Żałuję, że nie mogłem ci wtedy pomóc…
Amelia powoli pokręciła głową.
— Przecież tego nie wybrałeś. Wiem, że zostałeś w piątym filarze żeby mnie uratować, Zel. Gdyby nie ty… pewnie dawno bym umarła.
Zelgadis zamknął oczy. Leżał bez ruchu, obejmując ją jedną ręką. Bał się, że jeśli się poruszy, to wszystko pęknie.
— Ale tobie, przecież też nie było łatwo — dodała po chwili milczenia.
Przytaknął niechętnie.
— Ale mogłem mieszkać z Nirali i Erykiem.
— Opowiedz mi o nich — poprosiła cicho, obracając się tak, żeby widzieć jego twarz.
Uśmiechnął się kwaśno, przywołując w pamięci obraz ostatnich lat.
— Raczej nie byłem dla nich towarzystwem — przyznał w końcu, bawiąc się kosmykiem jej włosów. — Sporo… piłem. Szczerze mówiąc, to sporo za dużo. Nie żeby zapomnieć. Raczej żeby nie czuć.
Amelia uniosła dłoń, przesuwając palcami po łańcuszku na jego piersi.
— Nirali cię kocha.
Przytaknął bez wahania.
— Dbała o mnie, chociaż wcale nie musiała. Jest… jedyną rodziną, jaką mam. Była cierpliwa. Zawsze. Nawet kiedy nie miałem już siły niczego z siebie wykrztusić, ona… po prostu była. Przynosiła mi jedzenie. Czasem zmuszała do rozmowy. Albo siedziała w milczeniu i udawała, że to wystarcza. — Uśmiechnął się krzywo. — Czasem myślę, że gdyby nie ona, naprawdę bym się rozpadł.
— Jest twoją siostrą — szepnęła Amelia. — Ty… jesteś dla niej ważny.
— Wiem. I to mnie przerażało. Nie jestem łatwy. Ani wdzięczny. A ona… po prostu się nie poddawała.
— Chyba powinnam jej podziękować.
Parsknął pod nosem, nie odpowiadając, ale na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.
— Jeszcze chwilę — powiedział w końcu. — Zostanę. Dopóki nie zaśniesz.
Jej ciało zadrżało lekko, kiedy zacisnęła dłoń na złotym łańcuszku.
Nie odchodź.
Nie musiała tego mówić. Czuł to w każdym jej geście.
— Może… napijemy się herbaty? — zapytała nagle i nie czekając na odpowiedź, szybko podniosła się z łóżka.
Jej nagie ciało przez chwilę pozostawało jeszcze widoczne w migotliwym świetle świec. Drobne ramiona, smukłe plecy, delikatna linia żeber pod bladą skórą… Patrzył, nie potrafiąc oderwać wzroku, aż materiał zasłonił wszystko, co i tak znał już na pamięć.
W drzwiach odwróciła się lekko przez ramię.
— Chodź, Zel — powiedziała cicho, prawie szeptem.
Westchnął i zaczął się ubierać. Niedbale zarzucił na siebie podstawowe elementy munduru i ruszył za nią.
Główna komnata była znacznie większa, niż się spodziewał. Kiedy pierwszy raz tu wszedł, biegł na oślep. Wtedy jedynym, co się liczyło, była Amelia.
Teraz jednak…
Zamarł w progu.
— Coś nie tak? — zapytała Amelia, stojąc przy czajniku, podgrzewając wodę krótkim zaklęciem.
Zelgadis nie odpowiedział. Jego spojrzenie utknęło gdzieś za nią.
Suknia.
Na drugim końcu komnaty, zawieszona na manekinie, lśniła w półmroku przepiękna suknia ślubna. Śnieżnobiała, bogato zdobiona haftami w kształcie liści i srebrzystymi nićmi. Z długim trenem i rękawami zakończonymi delikatną koronką.
Poczuł, jak coś zaciska mu się w żołądku.
Jakby dostał pięścią w brzuch.
Amelia zawahała się. Widząc jego minę, spojrzała za siebie… i też zamarła.
Na moment jej twarz stężała. Brwi ściągnęły się w grymasie, a usta lekko wykrzywiły.
— Zapomniałam, że to tu wstawili — rzuciła cicho. — Królewski krawiec chciała, żeby przymierzyć ją jeszcze dziś.
Zelgadis nic nie powiedział.
Zamiast tego wszedł powoli do komnaty i przysiadł na fotelu. Czuł, jakby ktoś nalał mu do żył ołowiu.
Amelia westchnęła. Odwróciła się i nalała herbaty do dwóch filiżanek. Podała mu jedną i zerknęła na niego znad parującego naczynia.
— Teraz rozumiesz, dlaczego tak bardzo chciałam upewnić się, że nasz plan się uda?
Przytaknął mechanicznie, a intensywny zapach naparu wypełnił jego nozdrza wonią ziół. Amelia przysiadła w fotelu naprzeciwko, pozwalając im milczeć.
— Nie mogę przestać o tym myśleć… — zaczęła nagle. — Nie zrozumiem mnie źle. Wiem, że zrobicie wszystko, żeby przerwać ten ślub, ale… Nie mogę przestać myśleć o tym, co będzie, jeśli coś się nie uda… — wykrztusiła, a jej ciało zadrżało.
Zelgadis odstawił filiżankę, walcząc z pokusą, aby podejść do Amelii i ją przytulić. Tak nie rozwiąże i nie naprawi ich sytuacji… Oczywiście nie zakładał, żeby Amelia mogła mieć, choć odrobinę racji w swoich obawach, ale widząc ją teraz tak kruchą i bezbronną, przez moment pozwolił sobie na myśl o tym, jak inaczej mógłby zapewnić jej bezpieczeństwo.
— Skoro go nie kochasz — zaczął powoli, werbalizując swoje rozważania — to przecież cały ten ślub i tak będzie jedynie fikcją. Nie mam z tym problemu. A jeśli to będzie konieczne… przysięgam, zabiję Raviego.
Amelia spojrzała na niego z goryczą.
— Ty naprawdę nie rozumiesz, prawda?
Zelgadis uniósł brwi.
— To znaczy?
— To nie jest kwestia Raviego. — Wstała i zaczęła chodzić po pokoju, jakby szukała słów. — Po ślubie, nawet jeśli… nawet jeśli by umarł, jego rodzina miałaby prawo do Saillune. Do tronu. Do wszystkiego.
Zelgadis spochmurniał.
— Chcesz mi powiedzieć, że wystarczy ten śmieszny ceremoniał, żeby przekazać władzę mordercom? Nie da się tego… jakoś unieważnić?
— To nie jest śmieszne. To prawo. — Amelia podeszła do półki i sięgnęła po jedną z ciężkich ksiąg. — „Prawa i zwyczaje Saillune”. — Zdmuchnęła z niej kurz i otworzyła na spisie treści. — Wiesz, że kiedyś lubiłam to czytać? — rzuciła z cieniem sarkazmu. — Miałam jakieś dziesięć lat. Myślałam, że będę sprawiedliwą królową, która zna każde słowo w tym tomiszczu.
Zelgadis milczał, wpatrując się w nią.
Amelia przewracała kolejne strony, aż w końcu się zatrzymała.
— Proszę bardzo — mruknęła, po czym zaczęła czytać na głos, z poważną miną:
„Związek zawarty pomiędzy członkiem rodziny królewskiej a osobą wywodzącą się z innego rodu szlacheckiego posiada moc wiążącą na mocy Paktu Zjednoczenia z roku 318 Królewskiego Kalendarza Saillune. Unieważnienie takowego związku może mieć miejsce jedynie w dwóch przypadkach, jasno określonych w artykule 48:
Po pierwsze – gdy okaże się, iż jedno z małżonków zataiło fakt bycia wcześniej związanym z inną osobą na mocy przysięgi małżeńskiej, zawartej według praw i obyczajów dowolnego z uznanych krajów.
Po drugie – gdy w ciągu dwóch pełnych lat od daty zawarcia związku, kobieta nie wyda na świat potomka noszącego królewską krew.
W przypadku zaistnienia jednej z powyższych przesłanek, możliwe jest złożenie wniosku o rozwiązanie małżeństwa, za zgodą przynajmniej trzech członków Wysokiej Rady oraz zaprzysiężonego Arcykapłana.”
Zamknęła księgę z trzaskiem, odkładając ją na stolik i spojrzała na niego z nieskrywaną pogardą.
— Tak. Jeśli nie urodzę dzieci w ciągu dwóch lat, mogę wtedy prosić o unieważnienie. Cóż za postępowa myśl, prawda? I co wtedy? Przecież Ravi nie odejdzie. Prędzej spróbuje się mnie pozbyć. Nawet jeśli bym po prostu z tobą uciekła, Ravi lub jego rodzina nadal miałby Łzę i prawo do tronu Saillune. To tak, jakbym zostawiła mu cały kraj, podany na tacy. Więc jeśli dojdzie do tego ślubu, nie będzie miało znaczenia, co zrobię. Saillune będzie stracone. A najgorsze, że ja nawet nie wiem, dlaczego on to robi! Nie musiałby planować tego cholernego ślubu, jeśli chodziłoby tylko o kontrolowanie Łzy. On tego chce, Zel. Władzy… — Jej głos załamał się lekko, gdy przycisnęła dłonie do twarzy, walcząc ze łzami.
Chciał coś zrobić. Bogowie, jak rozpaczliwie chciał coś zrobić.
Czuł, jak ciśnienie narasta mu w skroniach, a serce bije gdzieś w gardle.
To było absurdalne.
Nieludzkie.
A jednak zapisane czarno na białym.
Już otworzył usta, aby zapewnić Amelię, że nie musi się martwić, że przecież nie dopuści do tego ślubu. Jednak zamknął je po chwili. Jej słowa zasiały w jego umyśle wątpliwości, których teraz nie potrafił zignorować.
A co jeśli…
Przymknął oczy, gorączkowo myśląc o zapisach księgi. Analizował słowa raz po raz, jakby w każdej linijce mogła czaić się luka, jakby mógł je obejść jak magiczne zaklęcie – przekształcić, podważyć, unieważnić. Ale im dłużej je przetwarzał, tym bardziej dostrzegał ich ostateczność.
I wtedy to się stało.
Cichy dźwięk. Prawie niedosłyszalny. Szloch. Krótki, urwany, jakby gdzieś w niej pękła zapora. Jej dłonie zacisnęły się na kolanach, a głowa opadła lekko pod ciężarem niewidocznej korony.
I to wystarczyło.
Nie mógł dłużej milczeć.
To, co kochała… ten kraj, lud Saillune, sprawiedliwość i dobro… chciał to wszystko ochronić.
Dla niej.
Nowy pomysł uderzył w niego jak grzmot.
Był prosty, może nawet głupi. Ale… logiczny. I skuteczny.
Cichy głosik w jego głowie odezwał się gwałtownie – nie odważysz się – ale zignorował go, podchodząc do niej powoli. Przyklęknął naprzeciw niej i nieśmiało ujął jej dłonie.
— Amelio… — odezwał się wreszcie drżącym głosem. — A… a gdyby… gdybyś już była w związku?
Amelia uniosła na niego oczy. Zdumione, jeszcze wilgotne od łez.
Spojrzał w jej twarz i mimo że serce waliło mu jak szalone, mówił dalej:
— Nie musisz niczego obiecywać. Nie musisz… nawet tego utrzymywać. Możesz to unieważnić, kiedy tylko zechcesz. Ale… jeśli to ma powstrzymać ich przed zmuszeniem cię do czegokolwiek… jeśli to da ci choć chwilę spokoju…
Zamilkł. Czuł, że powiedział za dużo. Że może właśnie stracił ją na zawsze.
Amelia zamarła.
Milczenie ciągnęło się przez kolejne sekundy, a Zelgadis miał ochotę zapaść się pod ziemię. Może to był błąd. Może nie powinien był…
— Ty… — zaczęła cicho, wykrztuszając kolejne słowa. — Czy ty się właśnie… oświadczyłeś?
Odchrząknął, jakby coś mu stanęło w gardle.
— Tak — przyznał w końcu, spuszczając wzrok. — Nie tak to sobie wyobrażałem… ale tak. Oświadczam się. Oficjalnie. — Podniósł wzrok i zebrał resztki odwagi. — Amelio, czy… czy zechciałabyś zostać moją żoną?
Przez moment nic się nie działo.
A potem Amelia wydała z siebie dźwięk, który zupełnie zbił go z tropu.
Śmiech.
Najpierw cichy, jakby niedowierzający, potem coraz głośniejszy, aż w końcu rozbrzmiał w całym pokoju jak dźwięk dzwonów w pogodny poranek. A zanim zdążył zapytać, czy przypadkiem nie zwariowała ze stresu, rzuciła się na niego, oplatając go ramionami.
— Tak! — zaśmiała się przez łzy. — Tak, tak, tysiąc razy tak! Myślałam, że nigdy mnie o to nie poprosisz!
Poczuł, jak wtula się w jego szyję, jak chichocze z niedowierzaniem, jakby właśnie zdjął z niej cały ciężar świata. Uśmiechnął się szczerze, obejmując ją mocniej.
Nie wierzył, że to działo się naprawdę.
— Nie byłem na to przygotowany. Nie mam pierścionka. — Westchnął z lekkim zakłopotaniem. — Ale… jest coś, co już od dawna chciałem ci dać.
Sięgnął do wnętrza płaszcza, do ukrytej kieszeni, z której wydobył niewielką, misternie wykonaną spinkę w kształcie motyla. Złoto i szmaragdy zalśniły w półmroku, kiedy sięgnął do jej włosów, wczepiając ją tuż nad uchem. Z czułością przesunął palcami po jej policzku.
— Kocham cię, Amelio Saillune.
Zadrżała.
— Ja ciebie też… Kocham cię — wyszeptała.
Ale radość nie trwała długo. Amelia, chociaż nadal rozpromieniona, zmarszczyła brwi.
— Ale… jak mamy to zrobić? Nikt z rady się na to nie zgodzi. Nie pozwolą mi na ślub z tobą, nie teraz. Nie w ogóle.
Zelgadis westchnął i wzruszył ramionami z pozorną nonszalancją.
— Z tego, co wiem, wystarczy, że ślubu udzieli kapłan. Wtedy będzie ważny. Oficjalnie. Rada może się potem tylko oburzać, ale nie cofnie tego. — Spojrzał na nią poważnie. — Więc… nie martw się. Wszystko będzie gotowe jutro wieczorem.
Zamilkł na chwilę, po czym, znów lekko się uśmiechając, dodał:
— Po prostu zadbaj, żeby nikt ci nie przeszkadzał po północy.
Amelia spojrzała na niego z niedowierzaniem, z mieszaniną podziwu i przerażenia.
— Oszalałeś.
— Tylko trochę — odparł z przekornym błyskiem w oku. — Ale najwyraźniej to działa. Poza tym to chyba ty prosiłaś, żebym następnym razem się nie powstrzymywał skoro i tak kończymy, tu gdzie kończymy.
Ej, tego to ja się nie spodziewałam! Ta zalotność, pożądanie. Dwójka dorosłych ludzi, którzy się w końcu odnaleźli. Chyba jeden z najlepszych rozdziałów jakie napisałaś!
Wooow, ależ mi miło usłyszeć taki komplement z twoich ust! To wiele znaczy, dziękuję. <3
Absolutnie wspaniały rozdział! <3 Jak przeczytałam o pierwszym z praw Seyrun, zaczęłam się spodziewać tego rozwiązania, ale nie tak szybko! Belong bardzo dobrze to określiła. Dwójka dorosłych ludzi, która się w końcu odnalazła. Chce być razem i dąży do tego w każdy możliwy, znany sobie sposób. Opis ich namiętności jest przepiękny i magiczny. Bardzo na to zasłużyli <3.
Dziękuję, cieszę się, że się podobało. <3 Szybko? Oni ze sobą tu kręcą od 2008! Myślę, że 17 lat spokojnie wystarczy. Są już prawie pełnoletni. xD
Haha, no w sumie tak xD. Obstawiałam rozdział następny na tę konkluzję 😀 Ale bardzo dobrze, niech się dzieją dobre rzeczy jak najszybciej