„Ślubuję”
Zelgadis krążył nerwowo po salonie posiadłości, co chwilę zatrzymując się przy oknie lub książkach ułożonych na wysokich regałach. Czasem sięgał po jakiś tom, ale niemal natychmiast odkładał go z rezygnacją.
Nie był w stanie się skupić.
Pani Alveron zniknęła zaraz po ich rozmowie, pozostawiając go z lakoniczną uwagą, że musi udać się do kapłana. Od tamtej chwili minęły długie godziny.
Kiedy Nirali w końcu zawołała go na obiad, starszej kobiety nadal nie było. Zajął miejsce przy stole, ale zaledwie spojrzał na talerz. Jego żołądek był tak ściśnięty, że sama myśl o jedzeniu budziła jedynie mdłości.
Lina usiadła naprzeciwko i rzuciła mu krótkie spojrzenie znad talerza.
– Jedz, zanim wystygnie.
– Nie jestem głodny.
– Tu nie chodzi o głód. Chodzi o to, żebyś nie padł z wycieńczenia, zanim przyjdzie pora ratować Amelię – mruknęła, ale ton nie był szorstki, raczej troskliwy.
Nie odpowiedział.
Nirali, siedząca obok, stukała cicho paznokciem w porcelanowy kubek, najwyraźniej uznając, że tym razem i ona nie zdoła go przekonać. Gourry, właśnie pochłaniający trzecią porcję pieczeni, spojrzał na niego z zamyśleniem.
Cisza przy stole była gęsta od napięcia.
W końcu Gourry odłożył sztućce, odchylił się na krześle i przeciągnął z jękiem ulgi.
– Wiesz, kiedy ja nie mogę sobie z czymś poradzić – zaczął z pełną powagą, co u niego oznaczało coś naprawdę ważnego – to idę potrenować. Ciało się rusza, głowa uspokaja. Może spróbujemy?
Zelgadis uniósł brwi z zaskoczeniem.
– Trening?
– No. W ogrodzie. Miecz, pot, piach, potłuczone żebra. Jak za dawnych lat.
Przez moment chciał odmówić, ale słowa Gourry’ego utkwiły mu w głowie.
Może faktycznie powinien się ruszyć… Oderwać.
Powoli wstał i kiwnął głową.
– Może to… dobrze mi zrobi.
Dopiero wychodząc z jadalni, uświadomił sobie coś jeszcze. Odkąd odzyskał ludzkie ciało, nie trenował ani razu. Wszystko, co zrobił od tamtej pory, opierało się wyłącznie na magii. Nie znał jeszcze swojego ciała. Nie wiedział, gdzie przebiegają nowe granice i nie miał pojęcia, na co go stać.
Ogród za posiadłością był rozległy i zaniedbany. W odleglejszej części znajdował się niewielki placyk otoczony kamiennymi rzeźbami, idealny na sparing. Gourry, jak zawsze, był pełen energii i już w drodze wymachiwał drewnianym mieczem treningowym. Zelgadis dobrał dla siebie drugi – nieco lżejszy, ale dobrze wyważony. Lina i Nirali usiadły na niskiej kamiennej ławce w cieniu pnących róż, obserwując ich z oddali.
– Gotowy?
Zelgadis skinął głową.
Pierwsze uderzenia były zachowawcze. Gourry poruszał się z naturalną gracją i siłą. Zel jednak szybko zorientował się, że coś było nie tak.
Był wolny. Za wolny.
Starał się wyczuć ciężar broni, złapać rytm, ale ciało nie reagowało tak jak dawniej. Kiedy Gourry przyspieszył, ledwo nadążał. Mięśnie paliły przy każdym ruchu, pot spływał po karku, a serce biło zbyt szybko.
Odbił cios, potem drugi, ale trzeciego nie zdołał zablokować. Ostrze przecięło powietrze tuż przy jego biodrze i tylko szybki odskok uratował go przed trafieniem.
– Hej! – krzyknęła Nirali z ławki.
– Wszystko dobrze! – odpowiedział Gourry, opuszczając miecz i przyglądając się uważnie Zelgadisowi. – Chyba nie powiesz, że masz już dość? Dopiero zaczęliśmy.
Zelgadis zacisnął palce na rękojeści, czując, że jego dłoń lekko drży. Oddech miał płytki, urywany. Serce waliło jak oszalałe, zupełnie jakby całe jego ciało… panikowało? Przecież znał każdą technikę, każdy krok i unik. Umysł wiedział, co robić. A jednak… Ciało nie nadążało.
Pokręcił głową zdeterminowany.
– Dopiero się rozkręcam… – mruknął cicho, starając się zabrzmieć pewnie, chociaż sam nie bardzo wierzył we własne słowa.
Gourry przytaknął i bez ostrzeżenia zaatakował z lewej strony. Cios był zaskakująco szybki. Zelgadis próbował go odbić, ale znowu się spóźnił. Drewno świsnęło w powietrzu i uderzyło go w ramię.
Zakręciło mu się w głowie.
Ból przeszył go gwałtownie i niespodziewanie, nie jak tępe uderzenie, do jakich przywykł przez lata, ale jak żywy ogień. Mięśnie napięły się instynktownie, a z jego ust wyrwał się krótki, urwany jęk. Cofnął się o krok, chwytając za ramię, które pulsowało pod warstwą materiału.
To uczucie… było tak obce, że przez moment go sparaliżowało.
Nie chodziło tylko o ból. Chodziło o to, że był tak… ludzki.
Nie było żadnej ochronnej warstwy, która kiedyś go osłaniała, żadnej twardości kamienia, która tłumiła siłę ciosów. Był podatny. Miękki. Kruchy.
– Zel! – zawołała Nirali, ruszając w jego stronę. Lina zerwała się tuż za nią. Gourry zmarszczył brwi z niepokojem.
– Przepraszam. Nie chciałem.
Zelgadis uniósł rękę w powstrzymującym geście.
– Nic mi nie jest – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Tylko…
Zawiesił głos. „Tylko nie jestem już chimerą”.
Spojrzał na ramię. Ból pulsował coraz głębiej, aż do łopatki. Czuł ciepło pod skórą. Siniak. Może coś więcej. Jeszcze niedawno taki cios nie zrobiłby na nim wrażenia.
Mimowolnie pomyślał o ostatnich dniach. Bezsenne noce, godziny bez jedzenia… Wcześniej znosił to bez większego trudu. Chimeryczne ciało nie potrzebowało takiego odpoczynku. Nawet jeśli był wycieńczony psychicznie, ono po prostu trwało, nie buntowało się.
– Tylko… – podjął znów. Lina i Nirali patrzyły na niego w milczeniu. Gourry wyglądał na wyraźnie przejętego. – Nie spałem. Od wczoraj… a może i dłużej. I nie jadłem.
– No to świetnie – mruknęła Lina, przewracając oczami. W jej głosie zabrzmiała ulga. – Przynajmniej już wiemy, czemu dałeś się trafić jak amator.
– Dzięki – odburknął, parskając śmiechem.
Gourry natychmiast się ożywił.
– Nie da się walczyć na pusty żołądek! Trening w takim stanie to głupi pomysł – oznajmił i poklepał Zela po zdrowym ramieniu tak mocno, że niemal wbił go w ziemię. – Nawet ja tak nie robię.
– Może… na dziś wystarczy – zaproponowała spokojnie Nirali.
Zelgadis milczał przez chwilę. W końcu odetchnął głęboko i skinął głową. Kiedyś pewnie odszedłby bez słowa, zły na siebie i wszystkich wokół. Teraz… po prostu zrozumiał, jak wiele będzie musiał nauczyć się od nowa.
Nie tylko walczyć.
Ale i żyć. Funkcjonować. Myśleć o tym, co je i ile śpi.
A to oznaczało, że nie może już pozwalać sobie na lekkomyślność. Jego nowe ciało miało granice i właśnie je poczuł.
– Tak. Wystarczy. Gourry, możemy spróbować znowu jutro?
Przyjaciel uśmiechnął się szeroko.
– Pewnie! Masz sporo do nadrobienia.
Powoli skierowali się w stronę posiadłości. Niebo nad ogrodem przybrało barwę przygaszonego błękitu.
Nirali zerknęła na niego kątem oka, potem zbliżyła się i szturchnęła go lekko łokciem.
– Na pewno wszystko w porządku?
Zelgadis ponownie parsknął śmiechem.
– Ze mną? Nie musisz się martwić, naprawdę. Jeśli miałem kiedyś obsesję na punkcie siły… to już nie mam. Za nic nie chciałbym wrócić do bycia chimerą. Teraz przynajmniej wiem, z czym mam do czynienia. Po prostu… muszę lepiej zrozumieć to ciało. I lepiej o nie zadbać, jeśli zamierzam być użyteczny.
Na te słowa Nirali spojrzała na niego z cichym zadowoleniem. Zerknęła w stronę Liny, która szła kilka kroków dalej. Ich spojrzenia się spotkały. Lina tylko lekko uniosła kącik ust, jakby chciała powiedzieć: Wreszcie.
– Dzięki, Gourry – odezwała się Lina, z rękami w kieszeniach płaszcza. – Twoje pomysły jednak nie zawsze są totalną katastrofą.
Zaledwie przekroczyli próg posiadłości, wpadli na panią Alveron.
– Szukałam was – stwierdziła kobieta, poprawiając szal zsuwający się z ramion. – Wszystko załatwione. Vestem, kapłan z południowej świątyni, zgodził się pomóc.
Zelgadis natychmiast spoważniał.
– Co mamy robić?
– Przyjdźcie po północy. Świątynia będzie już zamknięta dla wiernych. Wejdziecie tylnym wejściem. Kapłan będzie na was czekać w krużganku.
Skinął głową z wdzięcznością.
– Dziękuję za pomoc, gdyby nie pani…
Kobieta uniosła dłoń, uciszając go.
– Darujmy sobie uprzejmości. Mam tylko nadzieję, że wasz plan nie wpędzi nas wszystkich do grobu.
Starała się zabrzmieć surowo, ale tym razem w jej głosie zabrakło typowej oschłości. Odwróciła się i bez dalszych wyjaśnień, zniknęła za zakrętem korytarza, zostawiając ich samych.
Zelgadis wypuścił powietrze z cichym westchnieniem.
– Chyba zgłodniałem – mruknął. – I… może jednak przyda mi się kilka godzin snu.
***
Dzień Amelii upłynął spokojnie, co samo w sobie budziło w niej niepokój. Wstała wcześniej niż zwykle, zaskakująco przytomna po nieprzespanej nocy, i od razu zabrała się za obowiązki, które przypominały jej o wszystkim, o czym wolałaby nie myśleć.
Zjawiła się punktualnie na przymiarkach sukni ślubnej, grzecznie potakując krawcowi i pozwalając damom dworu szarpać się z koronkami i trenem, jak gdyby nic się nie działo.
Później odbyła krótką rozmowę z Arionem, który, ku jej zaskoczeniu, zadał tylko jedno pytanie dotyczące ostatnich wydarzeń:
– Wasza Wysokość, czy naprawdę jest Pani pewna, że chce się zbuntować przeciwko Raviemu?
Nie musiała się zastanawiać.
– Wszystko, co robię, robię dla dobra kraju.
I nie wspomniała mu ani słowem o planowanym w sekrecie ślubie z Zelgadisem.
Na zaplanowanej lekcji tańca ledwie mogła się skupić. Instruktor, surowy i wymagający, komentował każde potknięcie, a jego irytacja wzrastała wprost proporcjonalnie do ilości jej pomyłek. I chociaż cierpliwie słuchała jego uwag, nie mogła przestać myśleć o tym, że ćwiczy taniec, którego zapewne nigdy nie wykona. A przynajmniej taką miała nadzieję.
Ravi nie próbował się z nią skontaktować przez cały dzień. Nie było ani posłańca, ani „zaproszenia na herbatę”, ani teatralnych gestów, których tak nienawidziła.
Wieczorem pozostawiono ją w spokoju.
Dochodziła już północ, gdy z przerażeniem zauważyła, że od ponad godziny przegląda zawartość swojej garderoby. Rzucała kolejne stroje na łóżko, tylko po to, by za chwilę je odwiesić. Wiedziała przecież, że nie może założyć nic eleganckiego. Potrzebowała czegoś praktycznego, co pozwoli pozostać niezauważoną i wmieszać się w noc, jeśli zajdzie taka potrzeba. Żadnych welonów, żadnych trenów i ozdób, które przyciągałyby uwagę. A jednak nie mogła pozbyć się tej dziecinnej goryczy, że podczas tak ważnego wydarzenia Zelgadis miałby zobaczyć ją w czymś tak… pospolitym?
Co za absurd.
A jednak…
To miał być jej ślub. Może potajemny i w ukryciu, ale jednak ŚLUB.
Chciała, żeby Zelgadis spojrzał na nią tak, jak wtedy w podziemiach posiadłości Alveron. Chciała, żeby znowu powiedział jej, że jest… piękna.
– Chyba głupia…– mruknęła do siebie, wybierając ciemną sukienkę i szarą pelerynę. – To nie ma znaczenia.
Właśnie wtedy usłyszała ciche pukanie w szybę.
Zamarła. Jej serce przyspieszyło. Niemal jednocześnie w mieście rozbrzmiały dzwony, obwieszczające nadejście północy.
Zerwała się i podbiegła do okna. Spodziewała się zobaczyć Zelgadisa, ale zamiast niego dostrzegła Nirali.
– Spodziewałaś się kogoś innego? – zapytała przekornie, unosząc brew, gdy tylko Amelia otworzyła okno.
– A… gdzie Zel?
– W świątyni. Czeka na ciebie. – Nirali wsunęła się do środka komnaty, jakby była u siebie. – Dziś to ja będę twoim szoferem, księżniczko.
Amelia przez moment po prostu patrzyła na nią w milczeniu, próbując przetworzyć informacje. Jednocześnie zauważyła, że czarodziejka nadal lekko utykała.
– Ale…
– Mój brat NADAL nie ogarnia teleportacji – rzuciła z nutą pobłażliwości Nirali, rozglądając się po pomieszczeniu z zainteresowaniem. – Ja tak. Dlatego to ze mną pójdziesz. Mniej stresu, mniej ryzyka i nikt cię nie zauważy. Same zalety.
– Sprytnie – przyznała Amelia. – Nie moglibyśmy tego wykorzystać, aby dostać się do Łzy?
– To zaawansowana magia. Żeby móc się teleportować, muszę najpierw stworzyć magiczne połączenie z danym miejscem. Nie mogę tak po prostu zniknąć i pojawić się gdzie chcę – wyjaśniła spokojnie, prześlizgując wzrokiem po wiszących w komnacie obrazach.
– A więc musiałaś najpierw zakraść się tu w „tradycyjny” sposób?
Nirali lekko przytaknęła, po czym spojrzała na Amelię, marszcząc brwi.
– Naprawdę zamierzasz iść do ślubu w czerni?
Amelia skrzyżowała ręce na piersi, wyraźnie speszona.
– To nie tak… Ja tylko… chciałam coś dyskretnego. Na wszelki wypadek.
– Dyskretnego, hmm? – Nirali pokręciła głową z rozbawieniem i podeszła do łóżka, na którym wciąż piętrzyły się stosy porozrzucanych ubrań.
Bez pytania sięgnęła po jedną z sukienek – prostą, białą, z lekkim połyskiem w materiale i delikatnym haftem przy dekolcie. Nie była przesadzona. Nie była nawet wyraźnie ślubna. Ale wystarczająco ładna.
– Może jednak zróbmy coś miłego dla Zela, co? – powiedziała cicho Nirali, unosząc sukienkę w górę i oceniając ją pod światło. – Ta jest ładna. Pasuje do ciebie. Co ty na to?
Amelia uśmiechnęła się z wdzięcznością i ochoczo skinęła głową.
– Dziękuję… Daj mi minutę – poprosiła, już chwytając sukienkę z rąk Nirali.
Nirali cofnęła się kilka kroków, opierając o ścianę z założonymi ramionami. Amelia tymczasem zniknęła za parawanem. Biała sukienka delikatnie otuliła jej sylwetkę. Przez chwilę przyglądała się sobie w lustrze, a potem sięgnęła do włosów, poprawiając wpiętą wcześniej złotą spinkę w kształcie motyla.
Wzięła głęboki oddech.
Nirali podeszła bliżej i spojrzała na nią z zadowoleniem, sprawdzając efekt własnego dzieła.
– No proszę. Gotowa? – zapytała, wyciągając dłoń.
Kiedy ich palce się splotły, obie zniknęły, unoszone miękkim światłem zaklęcia teleportacji.
***
Noc była gęsta jak smoła. Niebo zasnuły chmury, tłumiąc nawet blade światło gwiazd. Mrok zdawał się tłoczyć między budynkami i sączyć po murach świątyni niczym ciecz.
Zelgadis stał w cieniu jednej z kolumn przy tylnym wejściu. Ciemna peleryna spływała mu aż do kostek, a kaptur skrywał twarz. Jego wzrok wciąż powracał do pustej uliczki, gdzie spodziewał się zobaczyć Nirali i Amelię. Lina i Gourry towarzyszyli mu w milczeniu.
– Spóźniają się… – mruknął w końcu.
– Może patrol… – zaczął Gourry, ale urwał, widząc, że Lina już podniosła na niego wzrok z miną, która jasno mówiła: Nie kończ tego zdania, jeśli chcesz żyć.
Serce zaczęło mu bić szybciej, a dłonie mimowolnie zacisnęły się na krawędzi szaty.
I wtedy, nagle, z ciemności dobiegł cichy, charakterystyczny trzask.
W mgnieniu oka, z tego ledwie słyszalnego dźwięku, wyłoniły się sylwetki Nirali i Amelii…